piątek, 26 stycznia 2018

Łóżko raz jeszcze/ The Bed one more time

Ink drawing on a paper, 50x65 cm

 Tam się spało inaczej. Gdy zamykałam oczy za oknem było tylko puste niebo, mogłam usłyszeć jak szeleszczą. Najtrudniej było z tłustą pełnią w godzinie wilka, przestrzeń cięła wtedy swoim ogromem jak brzytwą, na wskroś.
 Tu patrzę na bluszczące panoptikum zieleni, chowa w sobie nawet tłusty księżyc, wdziera się, obłazi, wspina w załamania i blizny starych domów. Zasnuwa jakby po tym już nigdy nic.

 The sleep was different there. When i closed my eyes, there was the pure sky only and I was able to hear how they swish and rustle. The hardest was the fat moon in the hour of the wolf, the space sliced then everything throughout, using own vastness like a razor. 
 Here, I look at the ivying panopticum of greenery, it buries even this fat moon, permeates, covers, climbs into breakdowns and scars of old houses. It veils like after that nothing will ever happen again. 

Ulica Krokodyli/ The Street of Crocodiles

*ink drawing on paper

 Miało być o krokodylich ulicach, dzieciństwie, Schulzu i Singerze, ale wyszyło się samo na krętych londyńskich uliczkach, wysnuło z natłoku wiktoriańskich kamienic i emocjonalnych spiętrzeń poprzeprowadzkowych, napisało z niżowej drzemki przywianej przez kolejny huragan.
 Czasami śnię w moich obrazach. Tak na przykład przyśniła mi się Lilith, rozbuchaniem istnienia, żywym do granic deformacji. I tak właśnie, któregoś pięknego snu trafiłam do mojej balthusowej piwnicy. Na ławeczce przed wejściem do podziemi  siedział mój zmarły dziadzio, na podwórku trochę śląskim, bo otoczonym ceglanym gardłem kamienic, a trochę sielskim, przez tę ławeczkę pod rozsłonecznionym leniwie drzewkiem z punktami stałymi - sąsiedzkimi mapami w postaci puszki na niedopałki, czy przenośnego krzesełka schowanego pod ławką. To była dolna granica snu, pogrzebana pod warstwami z podróżami ponadświetlnymi, speszonymi orgazmami czy z dziennymi podśmietnikami, z której rozłożysty oplot sięgający w śnieniu do dekad wstecz, zaczynał swoją podróż. Warstwa pierwsza i transcendentna.  
Stałam z dziadziem przy ławeczce, obserwowałam ścianę wody wielkości alpejskiej sunącą w naszym kierunku i po raz pierwszy nie czułam przed nią lęku. Zalała nas lepka, zawiesista fala przypominająca białko jaja i żyliśmy od tej pory pod wodą, utrudniała jasność patrzenia. Schodziliśmy w dół. Na pierwszym poziomie odkryłam korzenie leżakujące na półkach, na drugim to co spychamy: lęki, brud, wstyd i kompleksy w skondensowanych wspomnieniach, na kolejnych pojawiały się coraz bardziej podprogowe obrazy i symbole, czekały zbiorowo na półkach do wypożyczenia. Im niżej schodziliśmy tym było mi trudniej, czułam, że się duszę. Na poziomie czwartym spotkaliśmy zmarłą sąsiadkę z królikiem, czułam się coraz gorzej, a zmarłych istnień pojawiało się coraz więcej. I wtedy przyszedł lis. Pojawił się deus ex machina ostrym obrazem, mimo mętnej powietrzowody, jak jakaś madonna z widzeń. Nakazywał mi głęboko w oczy wyjście. Obudziłam się z sercem ciężkim jak po zawale. To znaczy lis mnie obudził.

  This was supposed to be about streets of crocodiles, about childhood, about Schulz and Singer, but it was broidered by itself on London's winding lanes, it spinned from the welter of victorian houses and from emotional post-relocational cascades, written from a low-pressured nap, which was blown with alternating hurricane.  
 Sometimes I dream in my drawings. So for example I dreamt about Lilith, about debauchery of being, alive to the borderline of deformation. And exactly so for, once upon a dream, I landed in my balthusian basement. On the bench, in front of the passage to the underworld, there was my dead gramps sitting, in the backyard which was little silesian and little rural, because was surrounded by brick throat of tenements and from the other side because of this bench under the lazy sunnied tree with its fixed points - neighbourhood maps in a form of can for butts, or little folding chairs hidden under the bench. It was the lower border of dream, buried under the layers with superluminal travels, with abashed orgasms or with daily subtrashes, from which the spreading braid, touching inside the dream up to decades ago its trip began. The first and transcendent strata. So me and my gramps were standing next to the bench, looking at the wall of water with alpine height gliding into our direction a d for the very first time I was no afraid of. We were in a glutinous, dense wave resembling the egg white, and since then, we had lived under this water, it disrupted the clarity of vision. We were going downstairs. On the first level, there were roots lying on shelves, on the second there was all, what we often offload: fears, dirt, shame and complexes inside condensed memories. On next levels more and more subliminal images and symbols appeared, they were waiting on their shelves for being rent. The lower we were, the harder it was for me, I felt suffocating. On the fourth level, we met our dead neighbour lady with rabbit in her arms, I felt worse and worse, and there was more and more dead beings. And then the fox came. He appeared deus ex machina, as a sharp image, despite the muzzy airowater, like a madonna in someone's vision. And told me, deeply in my eyes, to get out. I woke up with my chest heavy like after heart attack.  It means The Fox woke me up.